— Juści, że tak może być, ino formanem ostanę.
— Ubierzemy konie po krakowsku, ze wstążkami i tym nowym tatusia brekiem będziemy jeździć, a tak prędko, tak prędko — co, nieprawda, Witek?
— Prawda, paninko.
— Witek, a gdzie moja książka?
— A jo wim! Cy to ta sama, co z obrazikami?
— Nie, nie ta. To jest gramatyka francuska. Wzięłam ją do parku, żeby się lekcji nauczyć. Mój Boże, gdzie ja ją podziałam. Och, jakby się mama gniewała, jedź prędzej, może tam została, gdzie przechodziłam przez parkan.
Dojechali galopem, zsunęła się na ziemię i zaraz prawie ją znalazła, tylko, że książka leżała rozpłaszczona, stratowana przez źrebca; oglądała ją ze strachem, wycierała sukienką, ale napróżno.
— Podsadź mnie.
Witek się nachylił, skoczyła mu na ramiona i dosięgnąwszy szczytu parkanu, wciągnęła się na wierzch, zeskoczyła zaraz na drugą stronę i znikła w parku.
Witek pojechał, rozglądając się markotnie za źrebakami.
Ona zaś otworzyła książkę i śpiesznie, głośno zaczęła recytować lekcję. „J’aime, il aime. Tu aimes, vous aimez. Nous aimons, ils aiment“, powtarzała, uporczywie wbijając sobie w pamięć, że nawet nie słyszała wołania.
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.
— 153 —