że go chwyta za gardło jakiś spazm jęku, że żal, niby gryząca ogniem fala, przenikać zaczyna mu serce i z tępym naporem rozsadza mu mózg.
Patrzał jednak, bo nie mógłby się oderwać, jakby chciał na wieki zapamiętać ten obraz. Ta twarz kochana, zdrowa, piękna — leżała przed nim trupem, była martwą, odcinała się sinawą plamą od białej poduszki, ostro, jakby kamienna. Opuszczona nieco szczęka, kąty ust pełne jakiejś gorzkości niewypowiedzianej, usta zacięte mocno, nadawały tej twarzy pozór maski jakiejś Elektry. Widać było, że śmierć nie przyszła cicho, ale pochwyciwszy ją w nagłe skurcze strasznego bólu, zmięła niby łachman i zdławiona ostatniem szamotaniem, rzuciła jak rupiecie, powłócząc sinością, co jak pieczęcie okalała zapadłe oczy i leżała płatami brudnemi na skroniach. Ogromny majestat bił z tej trumny, w której leżała cicha teraz, wielka w spokoju, potężna w obojętności — tylko echa łkań, jakby krzyków przedzgonnych zdawały się drgać w powietrzu i mącić ciszę. Słodycz nieczucia leżała na jej czole wypukłem, a zapadłe głęboko oczy, przez poczerniałe powieki zdawały się jeszcze świecić srogim wyrazem bólu. Policzki lekko obrzmiałe, powleczone siatką drobnych, przekrwionych żyłek, były przepiękne jeszcze. Fioletowa suknia, obrzucona białemi koronkami, rzucała na twarz różowawy ton. W rękach złożonych, o pościąganych kurczowo długich palcach, trzymała krzyżyk.
Czarna trumna była ramą tego obrazu.
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/17
Ta strona została uwierzytelniona.
— 13 —