Pustka była wokoło: z trzech stron zamykały horyzont mury lasów błękitnawych szerokiemi linjami, a z czwartej majaczyły z oddalenia wioski, jakby przypłaszczone pod ciężarem śniegu. Cisza była ogromna w powietrzu. Wrony tylko tłukły się po plancie za pożywieniem i zrywały się z krzykiem, albo czasami stadko kuropatw wznosiło się z ćwierkaniem i zapadało na kamionki olbrzymie, porozrzucane po polach, niby stogi. Szedł prędko, bo do stacji miał pełne pięć wiorst. Mijał czerwone domki dróżników, gęsto stojące, dróżników będących na służbie, i wybiegał niecierpliwie oczyma naprzód. Pociągi towarowe przebiegały obok niego tak cicho, jakby nie dotykały szyn, tylko płynęły w powietrzu, rozsnuwając za sobą długi, skłębiony i zaróżowiony obłok dymów, wiszących niby chmura w powietrzu spokojnem.
Przyszedł na stację zmęczony, ale do osobowego miał jeszcze godzinę czasu.
W kancelarji zawiadowcy zastał tylko dyżurnego przy aparacie telegraficznym.
— Co, sam pan jesteś? — zapytał po przywitaniu.
— Pojechali wszyscy na opłatek do Witkowskiego; na osobowy wrócą.
— A! na opłatek... — szepnął, siadając na szezlągu.
Siedział milcząc, ale po długiej chwili zapytał się w duchu: „Właściwie, dokąd ja pojadę na święta? dokąd?“
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.
— 172 —