wszystkie wspomnienia złe z pamięci, i czuje się spokojnym i ufnym, niby dziecko.
— Marcysiu, wstań! — szepnął po skończeniu kolędy, bo dziewczyna cały czas klęczała, czuł jej twarz przy swojej nodze.
Po drugiej mszy wyszli z kościoła.
Wawrzon już był z końmi. Na świecie było błękitnawo od dnia, ludzie rozsypywali się przed kościołem, gromadzili kupkami, rozmawiali, zabijali ręce, tłukli butami o drogę, bo mróz był siarczysty.
Rozwidniło się zupełnie, i słońce już rozkrwawiało świat blaskami, gdy siedli na sanki i pojechali do domu.
Cisza była na świecie, i szron tak obsiadł wszystko, jakby kto drzewa obsypał kłaczkami wełny. Słońce wzeszło, i świat stanął w złocie i w purpurze, i w takich barwach, jakby kto tęczę rozsnuł po świecie; tak się cudnie lśniły śniegi, szrony, drzewa, niebo, tak jasno, czysto i rzeźwo było, że aż konie rżały i buchały nozdrzami kłęby pary.
Kubicki i Marcysia siedzieli razem, a Wawrzon przy koniach.
— Chcesz mnie, co? — zapytał, obejmując ją prawą ręką.
Przycisnęła się do niego silnie i szepnęła cicho:
— Mój... mój... Stachno! — i ukryła twarz, rozczerwienioną własną śmiałością.
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.
— 185 —