Sanie tylko świstały płozami po wytartej drodze i zamiatały rzetelnie, a jemu aż się chciało stanąć w saniach i krzyczeć z uciechy, ale ją tylko mocniej przycisnął do siebie i szeptał:
— Marcycho! Marcycho!...
— Stachno!... loboga... — szeptała, dygocząc ze wzruszenia.
— Wawrzon! — zawołał głośno Kubicki.
— Hę? Wio małe, wio! — i świstał batem.
— Wawrzon, dacie mi Marcysię, co?
— Trrp!... Wio, małe, wio! — sypnął koniom po parę batów, że wyrywały, jak szalone, i nic nie odrzekł, bo był jak ogłuszony pytaniem.
— Dacie mi Marcysię? Proszę naprawdę, to nie żaden śmiech.
— Trrrp!... zwolnił konie i odwrócił się, popatrzał uważnie na Kubickiego i córkę, potem popuścił cugli, śmignął batem, i znowu polecieli, jak wiatr, a potem się do nich przechylił i głosem drżącym z ukontentowania szeptał:
— Panie zięciu... Wio! psimordy, wio! Panie zięciu, połowę grontu dam, krowę siwą albo graniastą... cieloka, świnię... gąsków i kurów matka nie pożałuje... obleczenie dziwka dostanie, jak tego trza. Wio! psiachmać, wio... i cztery tysiące... Hop! hop!... — krzyknął gwałtownie, wstając w saniach i wesół, tak prąc konie, że rwały, jak szalone, aż kawały zmarzłego śniegu biły im w twarze, a mroźny pęd powietrza gryzł im twarz, ale oni nic nie czuli, bo stary coraz to się odwraca! i szeptał:
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.
— 186 —