niby całunem śmierci, że przenikał wszystkich głęboką melancholją. Chwilę znowu trwało milczenie, przerywane tylko parskaniem koni, krokami idących i cichszym już płaczem.
— wznosiła się pieśń dalej. Krzyż pobłyskiwał na czele orszaku. Czarna chorągiew z ukrzyżowanym, ociekającym krwią Chrystusem, aż skrzypiała pod parciem wiatru. Kapy księży, podrywane wichrem, podnosiły się niby skrzydła potworne śmierci i biły im po bokach z łopotem. Fioletowy tren sukni, przycięty wiekiem, targał się jak na uwięzi i trzepotał, niby triumfalny sztandar nicestwa. Orszak szedł ciągle; błotnista droga wiła się jak wąż; niosący ciągle się zmieniali, tylko Antoni niósł od samego początku bez odpocznienia. Przyciskał ucho do trumny, jakby nasłuchiwał jakich głosów życia; co czas jakiś trumna na wybojach, przez które się potykali, gibotała się, i wewnątrz niej rozlegał się głuchy odgłos ciała, uderzającego o ścianki. Przenikał go ten łoskot strachem, ale szedł dalej, zatopiony w prawie bezmyślnej, z nadmiaru wyczuwania pochodzącej spokojności; nie brakowało mu sił nieść, ale czuł, że coraz większy ciężar gniecie mu kręgosłup. Chwilami wydawało mu się, że jak Anteusz świat cały dźwiga — i wtedy uczuwał coś niewyraźnie, że już tak wieki idzie, i iść będzie w nieskończoność. Ten stuk w trumnie, coraz częstszy, stawał się ohydny, wstrząsać