Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.
— 18 —

nim zaczął jak prąd, i rozdrażniać. Śpiew księży ciągnął się pasem przerywanym. Co kilka minut ustawał, i tylko echa głucho płynęły w przestrzenie, odbijały się o lasy i kładły na polach szerokich rozbite.
Większa część orszaku powsiadała w pojazdy, bo błoto było coraz głębsze. Ogromne szmaty pól, obsianych oziminą, rozciągały się z obu stron drogi, jak płachty o zieloności sczerniałej, zmęczonej zimnem. Rzadkie przydrożne topole powiewały szczątkami pożółkłych liści. Krzyże na rozdrożach stały czarne, oślizgłe wilgocią, trupie jakieś — tylko las na drugim stoku doliny mienił się jaskrawo barwami — miał tło z drzew iglastych ciemno-zielonych, na którem odbijały się wyraźnie nakształt plam dęby o rdzawych liściach, grupy czerwonych buków i ogromne kawały jasno-żółtych brzezin. Stamtąd nadbiegało czasami stado wron, ciężkim zmęczonym lotem obsiadały drogę, lecz spłoszone przez orszak, uciekały, podrywając się cicho i skośnie.
Deszcz ustawał, ale mgła była coraz cięższa, zaciemniała dolinę, że tylko widać było coś jak morze szare i ruchome, szła na idących potwornemi kłębami, to rozstrzępiona, potargana, opadała w kłakach przezroczystych, przenikając lodowatem zimnem. Antoni szedł zapatrzony w ten las, bo droga po spadku wzgórza schodziła w dolinę, przecinała ją i podnosiła się znów wgórę, ginąc gdzieś w lesie. Zmęczenie wracało mu równowagę; nie niósł już trumny. Szedł zboku, i wydało mu się, że jest jak-