z najlepszych, jakie znam. Jej śmierć nie zdziwiła mnie. Musiało się tak skończyć. To nawet lepiej dla niej: przestała czuć.
W milczeniu zupełnem doszli do dworu. Władysław nie chciał nawet wstępować, ale Kuroński zmusił go prawie do pozostania na kolacji.
Nie było prócz nich trzech nikogo więcej. Antoniemu wydało się strasznem to mieszkanie. Jakaś pustka, opuszczenie wiało przejmującem zimnem. Wszyscy trzej mieli jedno w myśli „Umarła!“ — i to im zamykało usta i mroziło krew. Ciemno im było jakoś i zimno, choć lampy płonęły jasno i ogień trzaskał na kominku wesoło. Taka jakaś żałobna martwota rozwłóczyła się po pokoju i trzymała ich w odrętwieniu. Służba podawała kolację, cicho stąpając, jakby bojąc się spłoszyć widmo, które zdawało się gdzieś stać za oknem i patrzeć — bo aż się czuło dziwną niespokojność, denerwującą i ciężką, bo każdy dźwięk, każdy szelest rozbrzmiewał jak piorun w tych mózgach zmęczonych, podrażniał lękiem niewytłumaczonym. Wiatr zrywał się coraz większy, odrywał gałęzie w ogrodzie z trzaskiem i targał okiennicami, jakby chciał się wedrzeć siłą. Omroczone mieli dusze śladami po zmarłej, spostrzeganemi na każdym kroku.
Jedli w milczeniu, obawiając się trącić nożem, aby nie zmącić ciszy, choć im ciążyła najwięcej.
— Kiedy odjedziesz? — zapytał Władysław.
— Jutro.
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.
— 31 —