Antoni odprowadził go do bryczki, a byłby uciekł z rozkoszą z tego domu, gdyby ta ucieczka była możliwa. Gdy sobie ściskali dłonie, Władysław szepnął mu do ucha prawie błagalnie:
— Pamiętaj, ani słowa przed nim, choćby nie wiem co, ani słowa! — i odjechał.
Pozostali sami. Dom cały zalegała cisza, tylko w nim szalała zawierucha bólu.
— Czujesz tę pustkę, jaka się zwaliła na ten dom? Pamiętasz, jak tu było inaczej, inaczej? Przenieść takie nieszczęście i nie oszaleć! Cztery lata szczęścia, cztery lata miłości bez cienia, bez dnia jednego, któryby nie był podobny do wszystkich weselem i miłością. A teraz pozostać samemu! Za co i kto mnie tak strasznie karze? Czem zawiniłem? Boże mój, Boże!
I dopiero teraz wobec przyjaciela pozwolił łzom płynąć obficie, łkał żałośnie, ukrywszy głowę w dłoniach, i narzekał do dna rozbolały, otwierał serce, skarżył się przed tym, który był mu po żonie najdroższym.
W tej ciszy nocy i snu powszechnego, płacz jego i skargi miały rozdzierające akcenta bólu, a Antoni z pochyloną nieco twarzą siedział sztywno na krześle i spotrzebowywał całą moc woli, żeby nie krzyczeć z męki, jaką mu sprawiał ten płacz, żeby nie zawołać: „To jam winien wszystkiemu! Ja zrabowałem ci szczęście! Ja ją zabiłem!“
Każdy jęk tamtego, każde łkanie smagało jak biczem pełnym węzłów, targało jakby żelazną ręką
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.
— 33 —