wnętrzności, chwytało za głowę i włóczyło złamanego, z krzykiem okropnym w sercu... Czuł się winnym tych łez jego, śmierci, nieszczęść — i czuł, że nie wolno mu było ciężaru tej winy ani na chwilę zdjąć z siebie.
— I tak się stało wszystko gwałtownie, że jeszcze dzisiaj myśli zebrać nie mogę. W poniedziałek była zupełnie zdrowa. Boże! czemu ja tak pamiętam wszystko! Rozmawialiśmy nawet dnia tego o tobie, później pojechała z Zosią na spacer do lasu. Po przyjeździe pokaszliwała. Musiała się tam przeziębić, poszła spać wcześniej; w nocy kaszel męczył ją większy, więc poradziłem jej wziąć lekarstwo, chciałem jej sam przynieść, ale zerwała się i poszła do szafki aptecznej. Zaraz na brzegu stała tam mikstura świeżo przywieziona. Wiedziała o niej, bo w niedzielę dawała to samo lekarstwo służącej. Patrzałem, jak nalewała w szklankę... jak piła, ach, gdybym był przeczuł!... Widzę ciągle, jak z krzykiem nadludzkim wypuszcza z rąk szklankę i leci wtył. Porwałem ją z ziemi, drgającą od strasznych boleści, zaniosłem na łóżko. Zleciał się dom cały, ale nikt jej nie mógł pomóc... Nim doktór przyjechał — nie żyła. Co cierpiałem, nie wypowiem... Widzieć najdroższą istotę, targaną męką, słyszeć jej jęki, czuć jej ból — i nie móc nic pomóc, pozwolić jej umierać, a samemu stać bezsilnie — to okropne! jak pies wściekły, wiłem się w niemocy, w obłędzie rozpaczy, bluźniłem Bogu, a pomimo to, ona
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.
— 34 —