Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/44

Ta strona została uwierzytelniona.
— 40 —

i darcia. Szczękał zębami, nadmiar szaleństwa obezwładnił go. Dziecko znowu płakać zaczęło.
Kuroński jakby się ocknął i szepnął chrapliwie:
— Twoje?
— Moje! moje dziecię! — i przycisnął je silniej.
Nie potrafił powiedzieć nic więcej. To ciepło dziecka przenikało go dziką, nieugiętą odwagą. Pragnął żyć za jaką bądź cenę. Teraz czuł, że gdyby ten mały, chudy człowiek chciał podnieść na niego rękę, lub usiłował wziąć mu dziecko, toby go zdruzgotał i przeszedł po jego trupie. Uczuwał w sobie niepożytą moc do walki choćby z całym światem o to drobne pisklę, które mu zasłoniło sobą wszystko.
— Precz, złodzieju, morderco! — syknął głucho Kuroński z takim gestem potężnym i siłą, że Antoniego przeszedł dreszcz zimny, i już bez słowa poszedł, ubrał się, potem dziewczynkę wziął, otulił kołderką, okręcił jeszcze swojem paltem i wyszedł. A Kuroński taki martwy, taki sztywny, jak nakręcony automat, poszedł za nim, i tylko głos mu się podnosił do skali krzyku potężnego i huczał, jak grom, potężnie a głucho:
— Precz, złodzieju, morderco, precz!
I już nic nie czuł, nie rozumiał i nie pamiętał. Zabiło go nieszczęście. Szedł za Antonim krok w krok. Przeszli park i poprzeczną ścieżką, tą samą, którą niedawno wracał z Władysławem Antoni, zagłębiali się w nocy. Antoni już biegł z całych sił,