Wiosna!... Świat był różowy od ogni poranku i przesycony ciepłem, śpiewami, wonią — co zewsząd biła falą upajającą. Strzępy mgieł rozsnuwały się nad stawami, i, niby wiry fioletowo-przejrzystej kurzawy, dymiły z dolin, jak z trybularzy — ku słońcu. Wszystko, co żyło, upajało się miłośnie słońcem, piło wszystkiemi porami ciepło i radość. Liljowe obłoki bzów rozkwitłych dyszały wonią. Niebo, ziemia i ludzie, drzewa i ptaki rozśpiewane w gąszczach — przenikał jakby spazm rozkoszy życia. Ogromną radość odradzania się obchodził świat przenikniętemi rozkoszą sercami. Czuć było jakieś nabrzmiewanie tętna życia powszechnego w tej gwałtownej pulsacji przyrody.
— Wiosna! — szeptał jakiś młody człowiek, przemierzający wzdłuż park ogromny, co, niby morze zieloności i powietrza, wdarł się pomiędzy szare, obrzydliwe siedziby ludzkie — i panował nad niemi majestatem piękna.
— Wiosna! — powtarzał, przeglądając poprzez drewniane kraty bramy ulicę miejską. I czuł tę wiosnę w sobie, miał ją w duszy, rozkołysanej