Milczenie zachwytu zapanowało pomiędzy nimi. Nie mogli mówić, i teraz, czując się tak zjednoczonymi czuciowo — nie mieli nic do powiedzenia sobie. Serca biły im zgodnie, napół przysłonięte źrenice gorzały, a jakaś serdeczna nieśmiałość i jakby obawa trzymała ich zdala od siebie. Szli wolno, nie patrząc na siebie. Jej purpurowe, nabrzmiałe krwią usta, poruszały się nieznacznie — jakby z duszą własną rozmawiała, lub pieśń dziękczynną, pełną radości głębokiej, słała przestrzeniom. Czuli jakiś przepływ przez siebie, zagmatwanych, rozprzęgniętych stanów świadomości, niby strzępów świateł, dźwięków, zapachów, drżeń, i jakąś nagłą ciszę serc szczęśliwych. Dość im było czuć się obok siebie, aby w milczeniu pogrążać się w tej topieli słońca i wiosny, szmerów przyrody i rozśpiewaniu dusz swoich. Znaleźli się na rozdrożu alej, rozbiegających się na wszystkie strony parku.
— Na prawo czy na lewo? — spytała, podnosząc oczy na niego. W dźwięku jej głosu zadrżał jakiś ton niezwyczajnego pytania. Pochwycił go i odparł z mocą:
— Prosto — jeśli do szczęścia nas zaprowadzi.
— A jeśli się to sprzeciwia... jeśli... — szepnęła bezwiednie, snując przędze tej ciemnej, pod powierzchnią świadomości tkanej myśli.
— Nie sprzeciwia się niczemu, bo się nie sprzeciwia sercom naszym — przerwał szybko, i lekki błysk przemknął mu zielonkawym ogniem w źrenicach.
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.
— 48 —