Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/54

Ta strona została uwierzytelniona.
— 50 —

— Odwracają się za nami. Może kto znajomy — szepnęła z przykrością.
— Ello! My zbrodnię pepełniamy w ich oczach, bo się kochamy, bo mamy odwagę zachwycać się życiem i sobą. Opasy ludzkie! Filistry. Kłęby mięsa i interesów. Mumje zabalsamowane w konwenansach i niemocy. Zabrońcie sercom kochać, ustom szeptać zaklęcia, oczom płonąć namiętnością, myśli snuć cudną tkankę marzeń... Zabrońcie młodości być młodością — zabrońcie! — szeptał prawie głośno. Czuł tylko potrzebę wyładowania nazewnątrz choćby w słowach tego nadmiaru energji, jaką miał w sobie. Przechodzili jakiś placyk odsłonięty, zalany cały światłem i pusty zupełnie, a obramowany dokoła haftem delikatnych cieni, jakie rzucały drzewa na żółtawy żwir. Pochwycił ją w ramiona i namiętnie całował. — Odsunęli się jednak natychmiast od siebie, bo ujrzeli cień wprost do nich idącego człowieka. Jakby się oderwał od tamtych cieniów, leżących pod drzewami, bo był taki sam czarny — szedł powoli, posępny i ciężki, jak chmura smutku, i człowiek ten utkwił w nich szare, posępnie płonące źrenice i przenikać się ich zdawał do głębi tą szarością, chociaż może nie myślał o nich, może ich nawet nie widział...
Zmieszali się oboje, jakby poczuli ten surowy, ostry wyraz jego wzroku aż we wnętrznościach. Suchy, o ziemistej barwie profil powiał na nich niby kirem.