— Szalejmy raczej, bo jutro może być nie nasze.
— Dobrze. Szalejmy!
— Pijmy war serc naszych i uniesień!
— Pijmy! — I uśmiechnęła się blado i niepewnie.
— Pójdziemy... — szepnął przeciągle, patrząc w jej oczy.
— Nie... jeszcze... później. Tak mi dobrze; zostańmy, jak dotąd. Ja się tak czegoś boję... Obejrzała się trwożnie, bo wydało jej się, że to szare, sępie spojrzenie zamigotało przed nią, że jak cień prawie niedostrzegalny kołysze się pomiędzy nimi.
— Więc mnie nie kochasz?
— Kocham, bardzo cię kocham, bo umieram z tęsknoty, ilekroć nie widzę cię dłużej.
— I odmawiasz.
— Alem, wychodząc, zauważyła, jak on się patrzył na mnie długo — długo, jakby z wyrzutem. — I poczuła w gardle jakieś ściskanie udręczenia wyrzutu, i jakby płomień współczucia niedoli tamtego, przeszedł po jej sercu. — Mój Boże, co ja robię!
— Ano — nic... Męża kochasz, a ze mną uprawiasz flirt — rzekł szorstko.
— Nie mów tak, nigdy tak nie mów. Nie masz prawa tak myśleć — zawołała gwałtownie, zarzucając mu ręce na szyję — i nim zdążyła wycisnąć pocałunek na jego ustach, rozplotła ramiona
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.
— 53 —