wiając pomiędzy sobą pustą przestrzeń jakby dla niego.
Wszystkie rozpalone namiętnością skry przygasły im w źrenicach i jakiś dziwnie szarpiący chłód niewytłumaczonego zobojętnienia przejął im serca...
Słońce przygasło, przysłonięte na mgnienie ogromną, rudawą chmurą, aż park sposępniał i jakby się zagłębił w nagłej zadumie i melancholji... Dreszcz ich przeniknął chłodny i równocześnie z nad stawów powiał zimny i aż lepki od wilgoci wiatr, i bez szumu zginał drzewa. Szarość pełna smutku i dziwnej tęsknoty przepełniła im dusze. I choć słońce znowu zatopiło przestrzenie w blaskach, a umilkłe ptactwo zaśpiewało w gęstwinie — oni nie mogli się pozbyć smutku, i tej bezbrzeżnie nękającej, cichej, zagmatwanej obawy. Uczuwali dziwny ból, przechodząc miejscami osłoniętemi; z uliczek wąskich, zacienionych zupełnie, cofali się z trwogą, wybierając tylko miejsca słoneczne. Park cały zaczął ich przejmować trwogą, te rozkoszne gąszcze, obramowane rozkwitłemi bzami i czeremchą — mroziły ich jakimś chłodnym oddechem. A co chwila zdawało im się, że ten cień jest pomiędzy nimi, że idzie tuż, że zabiega drogę — i jakby widzieli w tej ruchomej masie plam ciemnych pod drzewami te oczy szare, groźne, spokojne, a tak przenikliwie patrzące... I nie byli w stanie oprzeć się temu przygnębiającemu uczuciu obawy i niepokoju. Wiedzieli tylko, że trwoga okropna
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.
— 58 —