Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.
— 67 —

Coś, jak dreszcz gniewu i zadziwienia zadrżał w tych mózgach pijanych, ale serdeczniejsi już wołali:
— Brawo Jur! Ten już gotów. To się urządził. Brawo!
Zaczęli go całować wszyscy i tłoczyć się wkoło niego. Wzdrygnął się pod plugawemi dotknięciami i chciał się wysunąć, ale ten ze stołu ujął go za rękę i, ukłoniwszy się z grymasem komicznym, rzekł donośnie, wskazując nań:
— Oto człowiek! Patrzcie! — Szczęśliwy narzeczony najlepszej i najpiękniejszej z kobiet, a najnędzniejsze z nędznych stworzenie, które przeflirtowało życie, a teraz — jak baba, przez bezzębne szczęki pluje na wszystko ze złości, że nie jest w stanie ugryźć szczerej ludzkiej rozkoszy...
Śmiech, niby huragan, zatrząsł salą.
— Błaznujesz wiecznie — szepnął Jerzy, wyrywając mu rękę.
— Cóż można lepszego robić na tym cacanym świecie? Czem pokryć pustkę?...
Gwar przytłumił resztę słów, wszyscy naraz zaczęli mówić. Jakiś nieujęty powiew popychał ku sobie te upojenia. Opary z wina, dymu, zapachy pudru, topniejącego na twarzach, i ciał rozgrzanych winem i namiętnością, unosiły się w powietrzu, wnikały we wszystkie pory biesiadnika i jakby rozprężały te wszystkie dusze szałem, bo ręce miały tylko siłę do obejmowania, a usta do