Złość dzika i bezlitosna go przejmowała, że dopiero teraz zrozumiał źródła swojej własnej niemocy, że teraz dopiero zoczył zależność swoją od tej ciżby stłoczonej, gdy go już żarna życia rozpyliły na marny, nawozowy pył, i gdy już spada w otchłań. Ze strachem przyglądał się tej głębi.
Pocóż tyle miljardów żre i kąpie się we krwi wysiłków? żeby głód zaspokoić! Więc on jest tym motorem, co wszystko pcha i wszystkiem kieruje! A potem — wszyscy w jeden dół, na kompost, żeby to samo mogło wyrosnąć, i tak wiecznie wkółko, co? — pytał cicho, jakby zmiażdżony tym komunałem odwiecznym, który teraz dopiero mógł sobie sformułować i patrzał na szare, w zadumie kamiennej opuszczające się mury miasta; zrobiło mu się tak straszno, taki spazmatyczny kurcz zmiął mu duszę trwogą, że jak oszalały zaczął biec; dusił się w tych murach, wydawało mu się chwilami, że te kamienne potwory o wydłużonych cielskach i szeregach nieskończonych, zielonkowatych oczów, poruszają się, że idą, jakby na niego, że głód szarpie nimi wieczny, nieustanny i teraz chcą się nasycić, wyssać go do ostatka. Tracił przytomność w tym paroksyzmie czysto ustrojowego strachu. Ratunku! — krzyczał ściśniętemi ustami, ale ciche, podrogatkowe ulice nie śpieszyły na pomoc.
Wóz życia powszechnego biegł dalej, kto się stoczył z niego, niech ginie, lub niech idzie sam i toruje sobie własne drogi w pustyniach.
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.
— 75 —