poczuł zlewanie duszy swojej z tą surowością, i jakby szarpnięty ostatniem włóknem nudy. I znowu niknął w tej bezmiernej ciszy przyrody i wypływał z niej, z głuchym, ciemnym niepokojem samotności. Czuł się głęboko obcym wszystkiemu. Nie czuł zmęczenia, ale pragnął już dojść do lasów.
Z ziemi zaczęły ciągnąć białawe opary i zasnuwać czyste linje horyzontu, a wszystkie kontury rozpierzchały się w mętnych głębiach.
Jerzy nie widział tego, bo miał chwilami złudzenie, że się rozpadł, i te kawały własnego „ja“ wlecze z jakąś niezmierną męką po świtowym szlaku, że to białawe, mleczne światło, co przesączało się zewsząd, okręca go jak w całun i buja nim po przestrzeniach.
Świt był coraz jaśniejszy. Niebo z mętów stłoczonych wyłaniało kawały czystych, błękitnawych plam, i na wschodzie, poprzez mgły rudzieć zaczynało.
Szept niewyraźny płynął od zbóż i drzew wynurzających się coraz wyraźniej.
Świat, niby lej olbrzymi, napełniał się liljowo-różanym pyłem świtu. Czarniawa zieleń, kamienie, ziemia okryte były rosą, niby potem snu męczącego. Jerzy widział, jak ta szarość, bezkształt i martwota zaczęła drgać i nabrzmiewać życiem, jak się rozprężały trawy, niby oddechem głębokim, a rosy zapalały się u zórz czerwonawych, jak coś, niby ocknienie ze snu, dreszczem falistym przebiegło wszystko.
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.
— 82 —