ziemi, szumy boru, żółcącego się z oddalenia pniami sosen, to coś takiego śpiewało w tej ciszy, czego nie znał, nie rozumiał, a co biło w niego rozradowaniem życia. Cisza się w nim rozpostarła i tylko wszystkiemi centrami wchłaniał głęboką rozkosz tego jakby rozpraszania się i zaniku.
We wsi, przez którą przechodził, chałupy niskie, o zielonych ze starości strzechach, przypłaszczały się ku ziemi, niby starce pod ciężarem lat, a nad niemi stał różowy, dymiący pyłem, obłok jabłoni rozkwitłych. Mijali go ludzie tem odwiecznem: „Pochwalony!“ i kapelusze odsłaniały bronzowe twarze i czoła białe. Przechodzili powoli z powagą skupienia i spokoju. W twarzach były uśmiechy szczere, podobne do rozbłysków słońca, a w oczach błękitna toń wiosny. Jerzemu dziwnym się wydał ten spokój zbiorowiska ludzkiego, ta powolność ruchów i ta jakby senna pulsacja życia tętniącego wspólnie z przyrodą. Czekał, rychło wleje się szeroką ulicą wioski gwar i chaos miejskiego życia, i aż cierpnął z trwogi oczekiwania. Ale wieś dyszała spokojem. Nikomu tutaj się nie śpieszyło, nikt nie biegł brutalnym pędem, rozbijając drugich, nie tratowali z hałasem jedni drugich w życiowej walce, nie drżeli wysiłkiem pośpiechu, bo każdy z tych ociężałych pracowników czuł bezwiednie, że największą mądrością i szczęściem jest żyć długo i spokojnie, że każdy z nich i tak dość prędko pójdzie tam, na to wzgórze za rzeką, co majaczyło lasem topoli i ramionami krzyżów.
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.
— 85 —