potęgą życia, wiosny i piękna. Czuł, że się w nim toczy jakaś walka zacięta i zgiełkliwa.
Szedł wolno i za wsią przystanął, bezmyślnie patrząc na rosłego chłopa, który z pękatego worka nabrał w siwą płachtę zboża i siał, idąc zagonami, pochylony nieco, rozrzucał ziarno w półkole; — w ruchu tym automatycznym było jakieś namaszczenie ofiarne i jakby błogosławieństwo każdej skibie, a ledwie odrosły, czarny jak żuk, chłopak chodził za ojcem, rozmachiwał rączętami i straszył wrony samopas chodzące po świeżej roli — i szli obaj pod wzgórza, ledwie się odrzynając swoją szarością od ziemi.
Byłby tak stał i patrzał długo, ale uderzył go szum lasu niedalekiego i skrzeczenie srok, więc zapomniał o wszystkiem i tam poszedł.
Słońce podniosło się już wysoko i prażyło upałem, a las dyszał chłodem i ciągnął w swoje wnętrze tajemniczością. Omszone olbrzymy szeptały jakiś pacierz konarami, wiatr się poruszał, wił w gęstem podszyciu i długiemi falami wciskał się w gąszcze, trząsł jemiołami, co jak zielonkawe brody wisiały na dębach, prześwistywał spróchniałe pnie i biegł w ciemną, zbitą gęstwinę drzew... Wstają echa przeciągłe, głosy, szmery ciche, i płyną zewsząd, i jak miljony harf śpiewają ciche, urywane adagia, rozpylają się w atomy, pełne blasków i smętku dusz chorych.
Spokój. Dzięcioły kują zawzięcie, słychać łopot przelatującego nad lasem ptactwa i kukanie
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/91
Ta strona została uwierzytelniona.
— 87 —