przeto mało płatną. Swoją drogą Franek spełniał tyle uciążliwych obowiązków bez szemrania. Był wszędzie, gdzie go tylko mogli potrzebować. Zdawał się dwoić i troić, aby tylko nastarczyć. Szturchańce, bo i to go spotykało od zniecierpliwionych, kaprys, dzikie popędy zdenerwowanych, szydercze uwagi, wszystko to znosił z niewyczerpaną cierpliwością. Zdawał się nie mieć krwi i nerwów w sobie. Tylko czasami, gdy mu kto za bardzo dokuczył, lub za boleśnie pociągnął za włosy, oczyma błyskał żałośnie, lecz milczał. Ach, te oczy! co one tam robiły pod tą nieforemną, przykrytą żółtawą czupryną, czaszką? Takie wielkie, barwy najciemniejszego lazuru, a wiecznie pokryte jakąś zasłoną szklistą — jakby łez zastygłych. Zdawało się, że ich światło skierowane jest z zewnątrz — w jakieś przepaściste głębie ducha. Z powodu tych oczu cierpiał najwięcej od amanta, który miał głęboko schowane bez wyrazu i koloru oczy.
— Co takiemu bydlakowi po nich? — mawiał — gdyby człowiek miał podobne, to — no!...
To „no“ było wypowiadane z jakiemś rozmarzającem mrugnięciem i miało głęboko sięgające znaczenie.
Franek pomimo wszystkiego trzymał się tego jednego towarzystwa od lat kilkunastu. Przywiązywał się do wszystkich, którzy w niem byli czas jakiś, a szczególniej do dyrektora, u którego ojca zaczął swoją artystyczną karjerę — może z marze-
Strona:Władysław St. Reymont - Pisma IX - Nowele.djvu/99
Ta strona została uwierzytelniona.
— 95 —