Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.

Lodowaty dreszcz wstrząsnął sercami... ktoś krzyknął... ktoś załkał nerwowo... ktoś zerwał się jakby do ucieczki... palące tchnienie trwogi przewiało w ciemnościach i zakłębiło się w duszach bolesnem, męczącem drżeniem, ale wnet przygasło wszystko, zdławione przez straszne pragnienie zjaw...
O cud błagały trwogi wszystkie i dusze, rozpięte w bolesnej tęsknocie.
Cisza stała się jeszcze głębszą, powstrzymywano oddechy, tłumiono strachliwe bicie serc, wytężano całą siłę woli, aby nie zadrgnąć, nie szepnąć, nie poruszyć się, nie patrzeć nawet i martwieć w takiej cichości, że ruch jakiegoś zegarka przewiercał serca bezustannym, bolesnym dygotem i bił w skroniach ciężkiemi młotami.
Szum głuchy, bełkotliwy a rozwiany i daleki, jakby morza odpływającego, wrzał monotonnie za oknami, deszcz zacinał bezustannie, brzęczał cicho i po zapoconych, szarzejących szybach spływał nieskończonemi sznurami paciorków i szemrał sennie, szemrał lękliwie; to wiatr obijał się o szyby i ze zduszonym, żałosnym krzykiem obsuwał się martwo po ścianach, a potem jakieś drzewa, podobne do strzępiastych chmur, drzewa ślepe i nieme, nachylały się cicho do okien, chwiały się cieniem ledwie uchwytnym, jak sen nieprzypomniany, i jak sen, przepadły w mrokach.
A pokój wciąż był głuchy, niemy i przepastny, jak otchłań, tylko ten zielonawy płomyk, niby gwiazda, odbita w czarnej topieli, drgał ustawicznie,