Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

nym, osnuwał wszystko we mgłę sennego zadumania, przygaszał barwy i lśnienia i zalegał puszystą, drgającą, ciężką mgłą.
Zenon, zmęczony i wyczerpany, upadł w fotel i siedział nieruchomo, ta niepokojąca cisza i milczenie, rozdzwonione i zaledwie dosłyszanemi dźwiękami, biły w niego jak młotem, obezwładniały smutkiem niepojętym.
Nie, odejść nie mógł; siedział, jakby przykuty niewidzialnemi, a potężnemi więzami do tej postaci, ledwie już dojrzanej w coraz gęstszym mroku, sam zwolna zapadając w senną martwotę milczenia, pełną smutku i dziwnych majaczeń rozpadających się w mroku kształtów.
Pokój stawał się jakby dnem, gdzie przez posępno-zielonawe i wzburzone zwały morza zaledwie się prześlizgują widma nierozpoznanych rzeczy, nikłe połyski barw struchlałych, wiotkie wrzenia kształtów, zastygające i głuche wiry cieniów i zmartwiałe a rozchwiane ciemnice w otokach płynnych, szarych fal wieczora, a skądś, niby z powierzchni dalekiej i zgiełkliwej, rozsącza się smuga dźwięków przygasłych i spada ciężkiemi kroplami na jego duszę znużoną, spada kropla po kropli, bije zwolna i nieubłaganie, a każda jest grotem ostrym i warem, a każda zalewa go smutkiem i łka w nim nieukojoną, żrącą tęsknotą.
Ocknął się po pewnym czasie i spojrzał dokoła: mrok się już stawał nocą, pokój był prawie niewidzialny, tylko zwierciadła patrzyły na niego,