Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/103

Ta strona została uwierzytelniona.

Zenon dość niechętnie wskazał mu krzesło.
— Przychodzę aż z dwiema prośbami do pana, a jeśli przeszkadzam, to wyjdę, chociaż, mówiąc szczerze, sprawiłoby mi to przykrość niewymowną, gdybym nie mógł wyłuszczyć ich zaraz, więc...
— O, proszę pana, słucham z przyjemnością, — zdziwił się jednak tym wstępem, bo znał go jedynie z sali jadalnej.
— Przepraszam — powstał naraz przygiętym, cichym ruchem i, zbliżywszy się do bronzowej Psychy, stojącej obok biurka, nałożył binokle i jął gładzić pieszczotliwie jej cudnie wysmukłe lędźwie.
— Przepiękna, najwyższy wyraz uduchowienia! — szeptał, prowadząc z lubością dłoń po jej przeczystych, dziewczęcych kształtach.
— Sprawa pierwsza: proszę mr. Zenona o uczestniczenie w naszym jutrzejszym seansie — przeczytał w notesie, siadając na dawnem miejscu.
— Niezmiernie jestem ciekawy i sprawy drugiej! — silił się na uprzejmość.
— Przepraszam. — Znowu się przesunął przyczajonym, kocim ruchem do miedzianego posążku Antinousa, stojącego w rogu na tle jedwabnej, jasno-fiołkowej draperji. Pogładził go również po biodrach, pstryknął paznokciem w kolano, aż miedź zadzwoniła, i, siadłszy zpowrotem, przeczytał: — Proszę mr. Zenona, aby skłonił mr. Joego do wzięcia udziału w tymże seansie — skłonił głowę, wlepiając swoje rybie, w czerwonych obwódkach, oczy w porcelanowe figurki, stojące na kominku.