my powody do obaw... mamy powody lękać się jej mocy i podejrzewać, że nie jest to wysłanniczka Pana, ale Jego... może nawet wcielenie...
— Kogo? — zapytał cicho, wstrząsając się bezwiednie.
— Bafometa!... — szepnął trwożnie i, wyjąwszy z kieszonki w kamizelce szczyptę soli, siał nią dokoła zabobonnie.
— Bafometa? — powtórzył Zenon, nic nie rozumiejąc.
— Cicho, nie wymawiajmy tego imienia więcej! Boże! — krzyknął naraz głośno, padając na krzesło, bo rozległ się bliski, wstrząsający ryk pantery.
Zenon wybiegł na kurytarz, bo wydawało mu się, że to tuż pod jego drzwiami zawyła Bagh, ale kurytarz był zupełnie pusty.
— Musi ryczeć w klatce, może głodna! — tłumaczył, usiłując zachować spokój.
— Nie, nie, w tem być musi jakiś znak porozumienia, bo zresztą ja nie wiem, czy Bagh jest tylko zwierzęciem, nie wiem...
— A czemże jest? chyba nie samym Bafometem? — zawołał urągliwie.
— Cicho, cicho... nieszczęsny, ani wiesz, że tak wymówione imię może w tej chwili stało się dla kogoś śmiercią, nieszczęściem lub chorobą.
— Cóżto? porywa na rogi i ponosi na Blankenberg? — drwił złośliwie.
— Wszystko jest straszną zagadką. Dokoła nas leży mrok, w którym czyha lęk i śmierć
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/106
Ta strona została uwierzytelniona.