— Największa kobieta, jaką ród ludzki wydał, pierwsza święta naszego kościoła, a pan ją sądzi niby jakąś uliczną szarlatankę — jęknął.
— Bardzo przepraszam. Takie wrażenie wyniosłem z opowiadania o niej.
— Ręczę, że wielbiłby pan ją, jak i my wszyscy. Przyjechała parę dni temu do Londynu. Jutro przyjdzie do loży wraz z pułkownikiem Olcottem. Chętnie pana wprowadzę, seans będzie nadzwyczajny, mają być aporty od samego Dalaj Lamy z Tybetu... ona jest największem medjum na świecie!
— Dziękuję, jestem już syty cudów.
— Boże, co za bluźnierstwo.
— Tak, bo cóż że ujrzę cud, kiedy nie wiem? Cóż mi cud tłumaczy?
— Tak, pan bardzo nie wie, bardzo. Przepraszam, pomińmy tę kwestję. Muszę iść, ale może pan zechce powiedzieć Joemu, że Ona pragnie go ujrzeć jak najprędzej.
— Nie wiedziałem, że znają się osobiście.
— O, dawny kult Joe’go, jeszcze z Bengalu — szepnął mr. Smith, powlókł lubieżnemi oczami po Antinousie i wyszedł.
Zenon zaś pobiegł śpiesznie na drugie piętro do mieszkania Joe’go, wielce zaniepokojony o niego słowami mr. Smitha; ale długo się dobijał, nim wkońcu otworzył mu drzwi wysoki, cynamonowy Malajczyk, piękny, jak Antinous, z włosami po kobiecemu zaplecionemi w warkocze i upiętemi na
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/108
Ta strona została uwierzytelniona.