głowie, w których błyszczał wysoki, złoty grzebień, wysadzany szmaragdami.
— Mr. Joe’go niema w domu — twierdził stanowczo, nie wpuszczając go do środka.
— Musi być, ponieważ dzisiaj mieliśmy się zejść tutaj, a od dwóch dni przecież nie wychodził z domu. — Używał podstępu, by się tylko dostać do mieszkania.
— Nie wiem, ale tutaj pana niema wypisanego, a są wszyscy, jakich miałem wpuścić. — Pokazał kartkę, poznaczoną hieroglifami.
— Widocznie zapomniał wpisać, wszak znasz mnie i wiesz, że zawsze przychodzę bez meldowania.
— Kiedy ofiara już się rozpoczęła...
— Spóźniłem się... — zupełnie nie rozumiał znaczenia jego słów.
— Nie można... nie... — bronił się coraz słabiej, nie wiedząc, co począć, bo dobrze wiedział o jego przyjaźni z Joe’m, ale mr. Zenon, nie zważając już na jego opór, prawie siłą wszedł do przedpokoju.
Malajczyk podrapał się frasobliwie za ucho, zamknął drzwi na cały system zatrzasków i wprowadził go do bocznego pokoju, gdzie na niskim stole, w siedmioramiennym, miedzianym świeczniku, paliło się siedem wysokich, woskowych i żółtych świec, dokoła pod ścianami stały szerokie sofy, pokryte żółtym jedwabiem, ściany również zło-
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.