Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

Po chwili te niewytłumaczone głosy znowu zadrgały i jakoś bliżej, wyraźniej, prawie tuż przy nim, że odskoczył przerażony, świeca mu zgasła, otoczyła go ciemność, ale dopiero wtedy rozpoznał, że to od okrągłego pokoju płynie ta stłumiona, dziwna wrzawa; odszukał drzwi i otworzył je bez szmeru, ale jeszcze za niemi wisiała gruba i ciężka zasłona, głosy, splątane z dźwiękami muzyki, zabrzmiały tak blisko, że odchylił nieco zasłony, popatrzył nagle osłupiałemi oczyma — i cofnął się przerażony...
Prawie uciekł zpowrotem do seansowego pokoju, zapalił papierosa i, przytknąwszy czoło do szyby, trzeźwił się jej chłodem i rozróżnianiem drzew w ogrodzie.
— Dobrze widzę, to tu ja... czuję chłód... wiem, gdzie jestem... muszę być przytomny... — myślał wolno, bo to, co tam ujrzał, runęło na niego obłędnym strachem.
— Widziałem, ale to niemożebne... musiało mi się zdawać... jakieś uderzenie na mózg... — rozmyślał trwożnie, z trudem wydobywając się jakby z szaleńczego snu. Dopiero po dłuższej chwili, zupełnie uspokojony, utwierdziwszy się, że jest przytomnym, poszedł tam znowu i zajrzał trwożnie.
Okrągły, wielki pokój tonął cały w łagodnej, błękitnawej światłości, błękitny dywan zaściełał posadzkę, i błękitne były głuche, bez okien, ściany, pokryte gdzie niegdzie świętemi zgłoskami, malowanemi złotem; z bronzowej, greckiej lampy, zwie-