Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

szającej się od sufitu, rozlewały się przyciszone, mgławe brzaski, a w tem księżycowem lśnieniu, jakby gdzieś, w nieskończonościach, prześwietlonych drgnieniem gwiazd, wśród upajającej woni orchidei, zwieszających się ze złotych koszów, stojących pod ścianami, wśród słodkich dźwięków jakichś nieznanych instrumentów, poruszały się jakieś widmowe postacie bose i prawie nagie, bo zaledwie owiane barwnemi muślinami, jak woda przejrzystemi; tylko twarze i głowy mieli osłonione szczelnie, jakiś potępieńczy korowód mar, tańczących rozchwianym, bezładnym i dzikim kręgiem i smagających się długiemi wiciami zielonych bambusów.
Joe siedział w pośrodku na dywanie, nagi cały, zgięty we czworo, nieruchomy, zapatrzony tępym, jakby zmarzłym wzrokiem, był jak trup, głuchy na wszystko; ślepy zgoła i nieczuły na ten wir wzburzony, toczący się dokoła coraz szybciej tęczą barw rozwianych, i głosów schrypniętych, świstów bolesnych, i tęczą ciał białych, falujących z pod osłon tak nikłych, że zdały się tylko pajęczynami, oroszonemi światłem.
Siedem kobiet i mężczyzn krążyło dokoła w obłędnym, mistycznym tańcu, smagając się zaciekle wśród nieprzytomnych krzyków i płaczów spazmatycznych; biczowali się z upojeniem męki, ze świętą żądzą ran i bólów, z ofiarnym szałem męczeństwa, biczowali się nawzajem, gdzie kto kogo dosięgnął, zwarci w ciżbę wrzącą, w szaleńcze koła, taczające się z krzykiem, oślepłe, pijane