Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/113

Ta strona została uwierzytelniona.

szałem, miotające się konwulsyjnie, bezprzytomnie... Rózgi świstały coraz szybciej, ruchy stawały się już niepochwytne, czerwone pręgi, jak węże, wiły się coraz gęściej po białych ciałach, krew tryskała... a chwilami ktoś padał ze strasznym krzykiem i pełzał do nóg Joe’go, całował jego nagie stopy, nie bacząc, że cały ten wir przewala się po nim, tratuje, rozgniata i leci dalej; to znowu ktoś wyrywał się z szaleńczego koła, bił głową o ścianę, krzyczał nieludzko, okropnie, obłąkanie, i padał, jak martwy, na ziemię.
Naraz wszyscy padli na twarze, i zerwał się wstrząsający chór śmiertelnie zmęczonych głosów, chór modlitewnych błagań i żałosnych łzawych jęków.
— „Za grzechy świata weź mękę naszą“!
— „Za grzechy świata weź krew naszą“!
A potem rzucili się do biczowań w jeszcze sroższym, bardziej ekstatycznym szale; groza przepełniła pokój, stał się tylko bezprzytomny chaos krzyków, zapachów, dźwięków niewidzialnej muzyki, bolesnych smagań, splątany w wir ciał, ociekających krwią; ślepa furja, straszny Sabbat dusz opętanych, wstrząsanych dreszczem obłędu i śmierci.
Zenon stał przy zasłonie, jakby wgrążony w dręczący i nieprawdopodobny sen, błądził oczyma, słuchał, a uwierzyć jeszcze nie mógł... przymykał oczy, szczypał się w ręce, sprawdzał swój stan, ale ta krwawa, szaleńcza wizja nie znikała.