Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/115

Ta strona została uwierzytelniona.

miejąc zgoła, co się dzieje dokoła i gdzie go niesie ta rozkołysana fala ludzka...
A tłumy wciąż się zwiększały, płynęły zewsząd, jak lawina, parły się zgiełkliwemi potokami z bocznych ulic, zalewając całą Oxford Street nieprzeliczoną ciżbą falującą i rozkrzyczaną; tysiące gazet powiewały nad głowami, setki cab’ów i omnibusów wstrzymanych chwiały się nad gąszczem głów, a prawie z każdego jakiś człowiek krzyczał, usiłując zapanować nad nieustannym wrzaskiem, tysiące kapeluszy podnosiły się wgórę, i tysiące gardzieli ryczały z całej mocy, bez przestanku, a chaos się jeszcze wzmagał, bo huczące, potężne głosy trąb zbliżały się z góry ulicy; ale Zenon nie słyszał tego wszystkiego, bo mu przed oczyma wciąż tańczyły nagie, okrwawione ciała, i słyszał świst bambusów nad sobą, że kurczył się bezwiednie, jakby chcąc uniknąć ciosów, i wciąż przyczajonemi trwożnie oczyma śledził jej długą szyję i wymykające się z pod zasłony kędziory rudych włosów...
— A może to nie ona? — pomyślał naraz, odrywając się z trudem od wizji — przecież nie mam żadnej pewności, zdawało mi się tylko, przeczuwałem ją po włosach rudych i po figurze... Głupstwo, tysiące musi być podobnych do niej w tym tłumie... Więc i tam mogła być podobna... ale mogłaż być i ona sama?...
Zaczął się w nim głuchy bój, bój srogi, zły i podstępny, bo całą mocą serca bronił się od przy-