Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

puszczeń, ale już sama myśl, że ona mogła być wśród tej opętanej, biczującej się gromady, napawała go dziką męką, nieopowiedzianem udręczeniem... a głos podejrzeń, głos zawistny i zły, wzmagał się w nim i syczał, jak węże.
— Któż wie, kto ona? Któż wie? — rzucił sam sobie urągliwie i z pogardą.
— Awanturnica, medjum, używane do różnych eksperymentów — dodawał, smagając się coraz okrutniejszemi przypuszczeniami. — A zresztą, cóż mnie to obchodzi, może się biczować, kiedy chce, może się nawet zatłuc. Mam tego dosyć... — i naraz zapomniał o wszystkiem, bo o parę kroków wychyliła się z tłumu głowa tak podobna do Daisy, że rzucił się do niej, ale przepadła w tłoku; bo właśnie w tej chwili tłum się zakołysał gwałtownie, orkiestra bowiem nadchodziła, trąby zabrzmiały przeraźliwie, i „hymn królowej” runął z wszystkich piersi i huczał, jak orkan.
Oprzytomniał zupełnie, przyparty do ściany, że omal mu żebra nie popękały, dowiadując się równocześnie, iż to zwycięstwo nad Arabim-baszą tak entuzjazmowało tłumy, że cały Londyn upił się radością.
— A niech was djabli z waszemi zwycięstwami! — zaklął z wściekłością, ledwie trzymając się na nogach, popychany zewsząd, gnieciony i wałkowany po ścianach, jak kloc, bo tłum pchał się bezmyślnym pędem za orkiestrą.