Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.

siadł bezwiednie na jakichś schodkach, wiodących do rzeki, pod nim pluskała woda, obryzgując mu twarz zgorączkowaną, a niekiedy, w ciemności, powstawały z sykiem fale, chwiejne i długie, jak węże, i szły cicho obejmować mu stopy; nie czuł tego, zapatrzony w ciemności.
Czarne, ruchome masy wód przewalały się w nieprzeniknionych mrokach, z posępnym szumem, bełkotały głucho i trwożnie i płynęły wciąż, bezustannie, jakby w wiecznej pogoni i w skardze wiecznej na trud nieustanny, na trud nieśmiertelny.
Nie było nieba, ni gwiazd, tylko przyblakłe łuny tliły się rdzawym, wilgotnawym pyłem nad miastem; woda pusta była i cicha, po zgubionych, niedojrzanych wybrzeżach błyskały latarnie, chwiejąc się, jak kwiaty czerwone i złote, a dalekie mosty huczały sennie i połyskiwały łukami kolorowych świateł na rozdrganej, zasępionej rzece.
Czasem statek jakiś przesunął się wskroś ciemności, zamajaczył rozgorzałemi oknami i przepadł, jak to, czego nigdy nie było.
A niekiedy z miasta napływały osłabłe echa zgiełków i wionęły drganiami sypkiemi, i martwe padały na wodę; to wiatr jakiś hukliwy, niesforny, przejęty zgnilizną i błotem, wydzierał się z ulic, zatoczył, jak pijany, i pełzał po wybrzeżu, do nagich drzew stulonych w ciemność... i potem, długo, długo słychać było ich dygot bolesny i cichy, łkający płacz...