Zenon siedział jak martwy z wyczerpania i tak zagubiony w sobie, a daleki od rzeczy zewnętrznych, że, choć dość często rozlegały się jakieś kroki po granitowych wybrzeżach, nie słuchał ich zupełnie, nie wiedział i o tem, że już parę razy wyłaniała się za nim jakaś postać i przyczajone, zbójeckie oczy błyskały w ciemnościach...
W tej chwili nie wiedział o niczem i nie pamiętał, dusza mu omdlała i padła w mrok, była, jak ta łódź, kołysząca się na fali pod jego stopami, martwa i pusta... Słyszał tylko ciche i trwożne szmery wód, jakby senne szepty własnego serca, czuł w sobie rozpościeranie się nocy przeniknionej, nocy kojącej i pełnej cichego płaczu drzew zziębniętych, bolesnych szamotań wody i dziwnej, nieopowiedzianej tęsknoty.
Zdało mu się, że leży wpośród fal i płynie w nieskończoność zatraty i zapomnienia, że jest już tylko tym nieutulonym, żałosnym płaczem, a noc obejmuje mu rozpaloną i ciężką głowę chłodnemi, matczynemi rękoma i kołysze pieściwie, kołysze upajającym, słodkim ruchem i śpiewa jakąś pieśń zapomnianą, pieśń dzieciństwa i umarłej tajemnicy...
Byłby tak może przesiedział noc całą, w tej radosnej zagubie siebie, gdyby się nie rozległ nad nim surowy i grzmiący głos:
— Radzę stąd iść, zimno tutaj i niebezpiecznie.
— Ale cicho i dobrze! — odrzekł niechętnie, powstając, bo policjant wziął go pod rękę i uprowadzał daleko od rzeki.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.