Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy i utopić się nie pozwalacie nikomu? — zapytał ironicznie.
Ale policjant odprowadził go do oświetlonych ulic, obejrzał i oddalił się bez słowa.
— Gdyby mnie aresztował, nie potrzebowałbym wracać do domu — myślał, wahając się przez chwilę, czy nie iść za nim i nie prosić go o to, jak o łaskę największą, ale policjant już zniknął. Pozostał sam, bezradnie rozglądając się po pustej uliczce, nie chciało mu się iść do domu, nie chciało mu się iść nigdzie: ot, chętnie siadłby pod pierwszą lepszą ścianą i tak pozostał, i gdyby nie pisk szczurów, przebiegających rynsztokami, który go przejął obrzydzeniem, byłby to zrobił z pewnością.
Powlókł się dalej, poczuwszy naraz, że jest mu niezmiernie zimno i że mu się chce jeść.
Na Strandzie było już prawie pusto, tylko niekiedy z szynków, lub bocznych ulic wytaczały się gromady pijanych i zaczynały śpiewać chrapliwie, większość sklepów była zamknięta, już było dość późno; stały tylko otworem niezliczone bary, a po trotuarach spacerowało pełno wymalowanych kobiet, zaczepiały go ustawicznie spojrzeniami, a śmielsze brały wprost pod ramię, odciągając w ciemne uliczki; odsuwał je bez słowa, ale łagodnie, szukając, gdzieby wejść, aby się nieco posilić.
Zaglądał do wielu szynków, ale straszyły go te wnętrza, buchające alkoholem i pijacką wrzawą, że cofał się i znowu szukał.