Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.

Ulicą snuło się dość podejrzanych i dziwnych postaci, latały jakieś słowa, rzucane z cieniów, to zbierały się w bocznych, ciemnych zaułkach tajemnicze gromadki, a pomiędzy niemi uwijał się jakiś stary, siwy człowiek i roznosił czerwone i zielone kartki, ze świętemi sentencjami, głoszącemi o hańbie kalania ciała rozpustą, uśmiechał się smutnie i śpiesznie znikał, by jaka pięść nie spadła na jego garb.
Przeszedł na drugą stronę ulicy, bo tam, w ciemnych zagłębieniach domów, pod licznemi teatrami, przed oświetlonemi jeszcze kantorami pism, gdzie się tylko gromadziło więcej ludzi, skąd tylko wyzierały czatujące sylwetki dziewczyn i rozlegały się wabiące psykania, ukazywała się wysoka, czarno ubrana kobieta, odważnie rozdająca wszystkim święte sentencje, a nieraz czaiła się wprost w jakimś cieniu, i nagle zastępowała drogę parom, chwilowo skojarzonym, nie bacząc na obelgi, szturchańce i plugawe, okropne wymyślania, jakiemi ją co chwila obrzucały rozwścieklone dziewczyny; przyjmowała je z pokorą, pochylała głowę i szła dalej niestrudzenie, czyniąc święte dzieło miłosierdzia i litości.
Zenon zatrzymał się przed nią, wyciągając rękę, podniosła na niego bladą, piękną twarz, podając mu całą garść kartek. Przemówił nieśmiało:
— Sieje pani niestrudzenie dobre słowo.
— Grzeszna byłam. Pan mnie oświecił i podniósł z dna hańby, przeto żywotem swoim pokutę czynię... — odparła z surowem namaszczeniem.