— Należy pani do Armji Zbawienia?
— Jestem z kościoła „Pogromców Grzechu”.
— Z kościoła, chcącego zwyciężać zło sentencjami!... — ironja zadźwięczała mu w głosie.
— Jeśli one nie nakarmią duszy, i chleb podany stanie się im kamieniem.
— A któż je wybawi z nędzy?...
— My, panie, nasz kościół, niszczący zło, aż do dna, i walczący dobrem... Oto szczegóły i wykazy naszej działalności. — Podała mu wąską broszurkę.
— Nie obawia się pani obelg, ni niebezpieczeństwa?
— A ze mną jest Pan!...
— Być może, ale jest pani tak młoda, piękna i bezbronna — szepnął mimowoli.
Zmierzyła go posępnie czarnemi, ogromnemi oczyma.
— „Piękność twoja to pozór, którym szatan przywodzi cię do grzechu, to maska, kryjąca cuchnącego trupa, więc ją znienawidź i daj w pogardę samemu sobie”.
Powiedziała fanatycznie i odeszła.
Wzruszył ramionami i, nie wahając się już, wszedł do pierwszego z brzega szynku.
Przed bufetem, okutym błyszczącą miedzią, stały dwie dziewczyny, wystrojone jaskrawo; nie zwracając uwagi na ich zaczepne słowa, poszedł na wielką, niską salę, poprzegradzaną niskiemi przepierzeniami, że tworzyła szereg lóż odosobnionych,
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.