Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

padał w gorączkową drzemkę, budził się z niej niekiedy, próbował wstać i znowu spał.
— Panie, pójdziemy razem! — szeptała jedna z dziewczyn, wchodząc do zagrody.
— Czego, co? — wybełkotał po polsku, nie rozumiejąc, skąd się wzięła,
— Pan Polak? Rózia! chodź tutaj! mr. jest Polak! — nawoływała zdumiona.
— Tak, czego chcecie? prędko... prędko...
— No, nic... niczego... myśmy już sześć lat nie słyszały po naszemu... my tu zaraz... na Dorham Street... tambyśmy pogadali po naszemu... niech pan pójdzie...
Obsiadły go, ale umilkły, onieśmielone jego wyniosłą, dumną twarzą i milczeniem, a może i jakiemś utajonem w głębi serca wzruszeniem, dziwnie radosnem, jakie owładnęło niemi na dźwięk prawie zapomnianego języka, na dźwięk słów, co wskrzeszały nagle dawno pomarłe wspomnienia...
Otrzeźwiał nieco, wstrząśnięty tem spotkaniem nieoczekiwanem, kazał dla nich podać jeść i pić, zmuszając je prawie do jedzenia, bo się usilnie wymawiały, nie śmiejąc się przyznać do głodu i wzruszone niezmiernie jego dobrocią, lecz wreszcie dały się namówić, zabierając się dość łapczywie do krwawej baraniny, ale co chwila przestawały, podnosząc trwożliwe, badające, a wdzięczne oczy, bo troskliwie podsuwał im talerze i nalewał kieliszki, rozmyślając napół przytomnie, o czemby mówić z niemi. Dziewczyny zaś odzywały się nie-