Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/125

Ta strona została uwierzytelniona.

kiedy zawstydzonym, pokornym głosem, mieszając bezwiednie słowa angielskie z polskiemi, o przykrym akcencie żargonowym.
Obie były jeszcze dość młode i przystojne, ale tak wymalowane, wyróżowane, obwieszone fałszywemi kosztownościami, zautomatyzowane w bezczelnych ruchach i pozach, zmartwiałe w rysach, że sprawiały wrażenie figur woskowych jakiegoś podwórzowego panopticum, wyszarzanych poniewierką i śmiertelnie znużonych pod maską bielidła, bo w oczach podczernionych i wyzywających taił się wyraz wiecznego lęku i długich lat głodu i hańby. Zrzuciły okrywki, prezentując z pewną bezwiedną dumą swoje śmieszne stroje, pełne świecideł; jedna z nich, wyższa, była dość głęboko dekoltowana.
Drgnął naraz, dojrzawszy na jej plecach czerwoną pręgę, jakby od bata.
— Skąd jesteście? — zapytał, przypatrując się nieznacznie.
— My obie z Kutna, może Mr. zna?
— Znam, znam! — odpowiadał, myśląc o tej dziwnej prędze.
— Pan zna Kutno? Rózia! Mr. zna nasze miasto! — wykrzyknęła zdumiona.
— Cicho, Salcia, bo może Mr. jest sam dziedzic? — uspokajała ją przezornie.
— Mr. jest sam dziedzic? Prawda?
Skinął potakująco, nie rozumiejąc pytania, nie mogąc oderwać oczów od tej czerwonej pręgi, prze-