Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

— Od czego masz ten znak?
— To... zadrapałam się, to mój narzeczony — dodała śpiesznie pod jego rozkazującym wzrokiem, przyginając się z trwogi.
— Nieprawda... musiałaś być tam — syknął, nachylając się do niej.
— Gdzie? Gdzie ja miałam być? — wołała, przestraszona jego nieprzytomnemi oczyma.
— Byłaś... cała ociekasz krwią... cała jesteś w ranach... cała w pręgach... pokaż... — szeptał urywanie, wyciągając chciwe, rozdrgane ręce; a gdy dziewczyna chciała uciekać, pochwycił ją, jak w szpony, i z błyskawiczną szybkością podarł jej stanik i wyłupał z niego jej nagie, sinawe plecy...
Opadły mu naraz ręce bezwładnie i zatoczył się na ścianę.
Dziewczyny zaś, zaskoczone błyskawicznością tego, co się stało, wpadły w osłupienie, nie śmiejąc się ruszyć, ni podnieść głosu, patrzyły zamarłym wzrokiem, obłąkane prawie ze strachu i grozy.
— Nie bójcie się, nie, ja krzywdy wam nie chciałem zrobić, darujcie, nie — szeptał, sam przerażony tem, co się stało, i, oddawszy im, co tylko miał pieniędzy, uciekł z szynku...
W hotelu już wszyscy spali, światła były pogaszone, dom objęła ciemność i cisza, ledwie rozwidnione kurytarze ciągnęły się ponuremi tunelami, w których, jak przyczajone oczy pantery, migały się gdzie niegdzie przyćmione światełka.