pokoju otwarły się narozcież, struga światła runęła słupem na podłogę i w progu ukazała się wysoka, jasna postać...
Porwali się z miejsc, ale nim ktokolwiek zdołał krzyknąć, postać owa poruszyła się i szła wolno świetlistym pasem; szła sztywno i ciężko z wyciągniętemi rękami, przystając co mgnienie i kołysząc się całą postacią...
Drzwi się zamknęły bez szmeru, i noc znowu ogarnęła wszystko.
— Kto jesteś? — zatrzepotało zdławione pytanie.
— Daisy... — wionął szept zgoła niematerjalny.
— Długo będziesz z nami?
— Nie... nie...
— Gdzie twoje ciało?
— Tam... w pokoju... śpię... wołałeś... przyszłam... Guru...
Szept się plątał i tak ścichł, że tylko bezdźwięczne, porwane drgania szemrały w ciemnościach...
Mr. Joe nacisnął guzik, i elektryczne światło zalało pokój.
— Daisy! — krzyknął jakiś człowiek, rzucając się ku niej, ale stanął naraz, jak gromem rażony, bo zwróciła ślepą twarz ku niemu, usiłując coś mówić, poruszając wargami...
— Nie, nie Daisy... ta sama i obca, inna zarazem...
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.