Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/131

Ta strona została uwierzytelniona.

ulic, to czając się, pod wystawami obserwował przechodniów, odgadywał w mrokach ich twarze, biegnąc naoślep za każdą postacią i za każdem spojrzeniem szczególniejszem; czasami zachodził do kawiarni i szynków zatłoczonych, aby wypocząć, ale skoro przejrzał twarze, zrywał się od niedopitej szklanki, bo czuł, że musi iść dalej, musi szukać, musi czekać...
„Szukaj — idź za spotkanem, o nic nie pytaj — bądź bez trwogi Sof — otwiera tajemnice“ — brzmiały w nim ciągle te słowa bezwzględnym, mocnym nakazem.
Najsłabsza chęć oporu w nim nie powstała, był jak cios, rzucony ręką nieubłaganego, biegnący po swojej linji niepojętej do niewiadomego celu, ślepo posłuszny i zamarły na wszystko, co nie było tą ciemną, nieznaną koniecznością.
A przecież był zupełnie przytomny i świadomy tego, co się dokoła niego działo, tylko przerwał się w nim wszelki związek z przeszłem życiem; myślał o niem, jak się czasem myśli o dziwnych opowieściach, zasłyszanych gdzieś bardzo dawno i już tonących w strupieszałych dalach zapomnień.
— Co się stanie? — myślał w rzadkich chwilach wewnętrznego przebudzenia i wtedy całą mocą chciał wyrwać z niewiadomego tę jawę jutra. Ale nie rozwiały się mgły, w których błądził, i nie rozerwało się błędne koło ślepego biegu za nieznanem, że znowu szukał, znowu czekał...