Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/132

Ta strona została uwierzytelniona.

Krążył po City i tam nieraz całe godziny przewalał się wraz z ciżbą, porwany przez fale tłumów, ale obcy im i daleki, i wciąż czatujący naprężonem, głodnem spojrzeniem; zaglądał do Muzeów, zagłębiał się w puste, przemiękłe i przemglone parki, błądził po wybrzeżach, jeździł wszystkiemi napotykanemi omnibusami, przesiadając się bezustannie, zwiedzał zatłoczone teatry i banki, okrążał Londyn podziemnemi kolejami, był wszędzie, niestrudzenie i bezustannie, gorączkowo goniący za niepochwytnym cieniem, ciągle czyhający i ufny niezmiernie, spokojny i pewny, że znajdzie to, czego szuka...
Nawet już policjanci zaczęli zwracać uwagę na jego twarz bladą i oczy błędne, a wciąż szukające wśród tłumów, oczy przenikliwe i puste zarazem, i na jego nieobliczone ruchy, bo już wiele razy rzucał się w pościgu w największą ciżbę powozów i omnibusów, wprost pod konie, ale zawsze jakimś cudownym trafem wychodził bez szwanku, nawet nie wiedząc, iż był w niebezpieczeństwie.
I zwolna, nie spostrzegając tego, w tej obłąkanej pogoni za nieznanem, a może i nie istniejącem, zaczął tracić poczucie nawet tej zewnętrznej rzeczywistości, bo, czatując wciąż wyprężoną do ostatnich granic uwagą, przestał spostrzegać ludzi i wyodrębniać, wydawali mu się jakimś potwornym płazem o tysiącach głów i nóg, wijącym się bezustannie z głuchym i przerażającym szmerem...
A potem i Londyn stawał mu się jakąś puszczą fantastyczną, głuchą i martwą a pełną dziw-