om’ie — mówił szybko, z trudem wiążąc wspomnienia.
— Myli się pan; od trzech dni nie tknęłam nawet klawiszów.
— Więc... cóż się ze mną działo? Przez trzy dni... przez... — wyszeptał trwożnie.
Zamajaczyły w nim nagle porwane i senne przypomnienia czegoś, czego nie mógł skupić i wydobyć na jawę zrozumienia świadomości.
— A jednak... jednak czekałem na panią...
Nie odpowiedziała, klucznik zaczął dzwonić, a po katedrze błądziły światła, obszukujące przed zamknięciem kąty; wyszli na skwer.
— Czasem zapominamy własnego istnienia, lub patrzymy na nie, jak na obce nam, poza nami będące... A czasami dusza, porwana jakimś tajemniczym wirem, gubi ciało, ani spostrzegając tego — mówiła w zamyśleniu.
— Więc i ja musiałem się zagubić w czasie, musiałem...
Wyciągnęła do niego rękę, gdy doszli do rogu Victoria Street.
— Pani nie do domu? — pytał, wyrywając się przez siłę z tych sennych omotań.
— Muszę jeszcze przed obiadem odwiedzić moich kalkuckich przyjaciół — mówiła wesoło, a w świetle latarni i wystaw dojrzał na jej cudnej twarzy wyraz dziwnie słodki, dziwnie przyjazny, jak nigdy dotychczas.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.