Patrzyła mu prosto w oczy cichem i prawie tkliwem spojrzeniem, wyjrzała nawet za nim z cab’a, że przejął go dreszcz radosnego wzruszenia, i długo, długo patrzał za nią.
I natychmiast pojechał do domu, przynaglając woźnicę do pośpiechu.
Odźwierny powitał go radośnie i, oddając całą pakę gazet i listów, opowiadał dyskretnie, że jakieś dwie panie dowiadywały się o niego już dwa razy dzisiaj; po pewnych szczegółach domyślił się, że to musiała być Betsy, z którąś z ciotek. Sprawiło mu to odkrycie niewymowną przykrość.
— Cóżeście paniom powiedzieli?
— Przecież... Mr. Joe u siebie? — zakończył śpiesznie.
— Przyszedł niedawno na górę.
Pobiegł do mieszkania, pozapalał światła i stanął zdumiony przed zwierciadłem, prawie przerażony własnym widokiem, był bowiem brudny, zarosły, obszarpany i tak ubrany, jakby sypiał w parkach, lub pod mostami.
— Gdzież ja się tak urządziłem?
A gdy się po przebraniu zabrał do czytania listów, pierwszą rzeczą, którą spostrzegł, był ten papier z tajemniczym nakazem; przypomniał go sobie natychmiast, nic już nie wiedząc, jak bardzo był mu posłuszny.
— Muszę się dowiedzieć, kto to napisał — pomyślał, chowając go do kieszeni.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/139
Ta strona została uwierzytelniona.