Zmartwił się szczerze listami Betsy, nie rozumiał zgoła, dlaczego było ich aż tyle.
Sprawdzał daty i cofał się przed rozwiązaniem zagadki, bo ile razy jakieś słabo tlejące przypomnienie tych dni zamajaczyło w nim, czuł zamęt w głowie, jakby nad przepaścią, uciekał prędko i zatapiał się w tych dobrych, słodkich wołaniach Betsy, skarżącej się na brak wieści i zapomnienie.
Odpisał obszernie, starając się ją uspokoić z całego serca i obiecując przyjść jeszcze przed niedzielą.
Służący zameldował o podaniu obiadu, przynosząc jakąś depeszę.
To Betsy, nie mogąc się doczekać listu, telegrafowała długą, pełną niepokojów skargę, błagając o parę słów odpowiedzi, co się z nim i Joe’m dzieje.
A w przypisku donosiła lakonicznie o chorobie ojca.
Napisał kilka uspokajających słów, wysłał depeszę i poszedł na obiad.
Mrs. Tracy, przyciskając czule koty do obszernego łona, jęła go tkliwie wypytywać o zdrowie i co się z nim działo.
— Wyjeżdżałem — odparł krótko, spostrzegając miss Daisy, siedzącą już na swojem miejscu, ze łbem Bagh na kolanach; zielone oczy pantery wpijały się w niego z taką siłą, że usiadł zmieszany i niespokojny.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/140
Ta strona została uwierzytelniona.