— Co się z tobą działo? — pytał Joe, siadając obok.
Nim odpowiedział, podał mu depeszę Betsy.
— Pojadę tam zaraz po obiedzie... niepotrzebnie się niepokoi. Pojedziesz ze mną?
— Nie wiem... cóżto za świta przy Mahatmie?
— Profesorowie z Eton i różni uczeni — szepnął, wskazując nieznacznie kilku starych panów, siedzących dokoła Guru, przy końcu stołu.
— Odbędzie się prawdziwie platońska biesiada! — dodał z naciskiem.
— Tak, oślica Balaama przemówi mową wyroczną — rzucił ironicznie.
— Nie odpowiedziałeś mi na pierwsze pytanie?
— Ale i ciebie nawzajem nie pytam o nic... o nic...
Rozdrażniał go ten wytężony wzrok pantery, że nie mógł się powstrzymać od złośliwości.
— Pytaj, nie ukrywam przed tobą — powiedział łagodnie, zdziwiony jego tonem opryskliwym.
— Czy i miss Daisy była z wami?
— Gdzie? nic nie rozumiem, powiedz otwarcie...
— No, wtedy, na tej krwawej ceremonji biczowania... nie zaprzeczysz przecież... nie powiesz także, iż zapomniałem — szeptał twardo, ale dojrzawszy w jego oczach, szeroko rozwartych, najszczersze i głębokie zdumienie, przerwał:
— Że mówisz rzeczy zgoła niewiadome mi, na to daję ci słowo honoru.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/141
Ta strona została uwierzytelniona.