nym ruchem, w głąb sąsiedniego pokoju, jasno oświetlonego...
Nikt się przez ten czas nie poruszył, nie westchnął głośniej, nie zadrgnął; wszystkie oczy szły za nią.
Mr. Joe wziął ją za rękę i podprowadził do wielkiej sofy, ustawionej na środku pokoju; upadła na nią bezwładnie.
— Możesz mówić? — pytał, pochylając się nad nią.
— Mogę...
— Czy jesteś sama Daisy?...
— Nie pytaj...
— Czy nikt z nas nie przeszkadza?
— Nie... nie... cóż może przeszkodzić woli „A“ — mówiła.
Głos miała nie swój, zupełnie obcy, a chwilami jakby płynący z fonografu, trupi jakiś; wydobywał się martwym szmerem wprost z gardła, bo nie poruszała ustami, ni żadnym muskułem twarzy.
— Więc wszystkim wolno pozostać w pokoju? — pytał znowu Mr. Joe.
Nie odpowiedziała, tylko poruszyła się niecierpliwie, podnosząc ciężkie powieki, że wywrócone oczy błysnęły białkami, jakiś uśmiech przewiał po bladej jak kreda twarzy, wyciągnęła rękę w próżnię, jakby witając kogoś niewidzialnego i zaczęła coś półgłosem szeptać.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.