załopotała skrzydłami i przyczaiła się w ciemnościach.
Weszli w jakiś park śpiący, w nieprzeniknione i czarne gąszcze; tylko pasy nieba jaśniały nieco nad głowami, wlokły się, jak długie i kręte drogi, zawalone postrzępionemi chmurami, a obrzeżone rozchwianemi konturami drzew, księżyc wychylał się niekiedy, a wówczas cienie drzew waliły się na drogę martwą ciemnicą i przerzynały ją jak trupy czarnemi progami.
Zenon szedł bez trwogi, zapatrzony w nikłą, ginącą co chwila w mrokach sylwetkę Daisy i zasłuchany w ponurą gędźbę drzew rozkołysanych...
Nie myślał w tej chwili o niczem; cienie, pełne tajemniczych jaśnień, zalały mu duszę rozkołysanemi, nieujętemi jawami tego, co się stać miało, te przyszłe chwile rodziły się w niewiadomych głębiach, i osuwały go w mroczny, nieuchwytny lęk tajemnicy...
Wyszli na jakąś pustą przestrzeń; w głębi wynurzał się z cieniów ogromny czarny dom, księżyc znowu ukazał się na chwilę, że spostrzegł wyraźne twarde zarysy wież porozwalanych i ścian, prześwitujących powybijanemi oknami, i stare bluszcze, opinające rozpadające się mury.
Ale nim zdążył się rozejrzeć, skądciś, jakby z piwnic, wyrwała się smuga oślepiającego światła i rozległ się huk zatrzaśniętych drzwi.
Daisy zniknęła na jakichś porujnowanych, olbrzymich schodach.
Strona:Władysław St. Reymont - Wampir.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.